Jak powstał mój pierwszy magazyn?

I dlaczego był to jeden z najintensywniejszych projektów w moim życiu…

7/20/202518 min czytać

I dlaczego był to jeden z najintensywniejszych projektów w moim życiu…

Zanim chwyciłam pierwszy numer mojego magazynu do ręki, zanim jeszcze wydrukowałam choć jedną stronę na domowej drukarce, w głowie miałam tylko mglisty pomysł. Wiedziałam jedno: chciałam stworzyć coś fizycznego, namacalnego. Coś, co będzie więcej niż kolejną galerią w sieci. Coś, co zostanie z ludźmi na długo. Tak powstał mój pierwszy autorski magazyn 92 strony, 150 zdjęć, emocje zamknięte na papierze. Miał być sensualny, prawdziwy, odważny, dokładnie taki, jak ja. Ale zanim mógł trafić do rąk moich odbiorców, przeszłam drogę, której wcale się nie spodziewałam i o której chcę Ci dzisiaj opowiedzieć. To nie będzie tekst o moim małym sukcesie. To będzie historia o wątpliwościach, trudnych wyborach, chwilach zwątpienia i zachwytu. I o tym, że czasem trzeba się zmierzyć z rzeczami, o których nie miało się wcześniej pojęcia, a potem spojrzeć na nie z dumą. Zapraszam Cię za kulisy mojego magazynu. Przed Tobą rozdziały tej historii... prawdziwie i szczerze.

Jak powstał mój pierwszy magazyn?

Czy to w ogóle kogoś zainteresuje?

Od tego zaczęło się wszystko i od tego zaczęły się moje największe wątpliwości. Chciałam stworzyć coś swojego, coś, co naprawdę będzie częścią mnie, ale od pierwszej chwili towarzyszyło mi pytanie, którego nie dało się uciszyć. A jeśli nikt tego nie będzie chciał? Jeśli mój magazyn okaże się tylko kolejną próbą, która przejdzie bez echa? Jeśli to będzie coś, co tylko ja uznam za ważne, a dla innych będzie zwykłą papierową fanaberią?

Z jednej strony wierzyłam, że w świecie, gdzie wszystko kręci się wokół szybkich treści, ktoś wciąż szuka czegoś bardziej osobistego. Że są ludzie, którzy chcą poczuć dotyk papieru, obejrzeć zdjęcia wydrukowane, nieprzesuwane palcem na ekranie. Że są tacy, którzy zatopią się w historii, jaką chciałam im dać. Z drugiej bałam się, że to tylko moje wyobrażenie. Że świat nie potrzebuje kolejnego magazynu. Że nikogo nie obchodzi, co mam do powiedzenia i pokazania.

Zastanawiałam się, czy moja odwaga nie okaże się śmieszna. Czy nie zostanę z tym wszystkim sama. Czy nie wydam pieniędzy, czasu i serca na coś, co nikomu nie będzie potrzebne.

Ale potem pojawiła się inna myśl, a co, jeśli się uda? Co, jeśli właśnie dlatego, że to będzie osobiste i szczere, znajdą się ludzie, którzy to poczują? Nie mogłam dać się sparaliżować strachem, który znałam aż za dobrze. To był pierwszy moment, w którym musiałam zdecydować, że ryzyko nie będzie moim hamulcem, tylko siłą napędową.

Ten magazyn miał być dla innych, ale zaczął się ode mnie. Od zmierzenia się z własnym głosem, który powtarzał: „A jeśli się nie uda?” I od odpowiedzi, która przyszła później: „A co, jeśli się uda?”

Gdzie kończy się sensualność, a zaczyna pornografia?

To pytanie wracało do mnie przy każdym wyborze zdjęcia. I nie było na nie jednej, prostej odpowiedzi. Chciałam, żeby mój magazyn był odważny, prawdziwy, cielesny, ale nie wulgarny. Żeby balansował na tej cienkiej granicy, która nie sprowadza kobiecego ciała do taniego efektu, ale też nie chowa go pod warstwami cenzury i udawanej niewinności. Granicę musiałam ustalić ze względu na to, że drukarnie nie chcą drukować pornografii.

Każde zdjęcie oglądałam kilkanaście razy, za każdym razem zadając sobie te same pytania. Czy to jeszcze jest sensualne? Czy to jest odważne w dobrym znaczeniu? Czy pokazuję siebie, czy tylko swoje ciało? Czy chcę, żeby ktoś patrzył na to z pożądaniem, czy z ciekawością? A może z zachwytem? Czy drukarnia tego nie odrzuci?

Nie chciałam też tworzyć magazynu asekuracyjnego, bezpiecznego, wypranego z emocji. Bo taka nie jestem. Chciałam prawdziwego obrazu kobiecego ciała, mojego ciała, pokazanego tak, jak ja je widzę.

Ta granica nie jest stała. Czasem zmienia się z dnia na dzień. Czasem zależy od tego, kto patrzy. A czasem… od tego, czy to ja odważę się spojrzeć na siebie bez filtra wstydu. Ten magazyn stał się dla mnie właśnie tym... sposobem na zmierzenie się z własnymi schematami i tym, co sama sobie wmawiałam o kobiecości, seksualności i nagości.

Nie odpowiedziałam sobie na to pytanie raz na zawsze. I chyba nie chcę. Bo właśnie w tym balansie, w tej grze między pokazaniem nagości, a nie pokazywaniem pornografii, kryje się cała siła tego projektu.

Drukarnie, które nie chcą drukować nagości

Wydawało mi się, że w dzisiejszych czasach to będzie formalność. Przecież tyle się mówi o artystycznej wolności, o akcie jako formie sztuki, o ciele jako środku wyrazu. Myślałam...zrobię, prześlę pliki, zapłacę i wydrukują. To przecież legalne, moje zdjęcia, moja wizja.

Rzeczywistość szybko mnie sprowadziła na ziemię. Zaczęłam czytać regulaminy platform do druku i publikacji na żądanie: Peecho, Blurb, BookBaby. Każda z nich miała swoje zasady. I prawie każda z nich mniej lub bardziej jasno dawała do zrozumienia: „tak, ale nie za dużo”, „tak, ale nie za odważnie”, „tak, ale bez widocznych genitaliów”… Czułam się trochę jak w grze z niewidzialnymi zasadami, których nie da się dokładnie poznać, póki nie potkniesz się o którąś z nich.

Przygotowywałam pliki z myślą, że coś i tak będzie trzeba zmienić. Zastanawiałam się, czy niektóre zdjęcia nie zostaną zablokowane, czy projekt nie zostanie odrzucony przez automat, a może przez ludzką decyzję kogoś, kto po prostu uzna, że „to za dużo”.

To był moment, w którym zrozumiałam, że świat wydawniczy, nawet ten online, ma swoje niepisane zasady. I że wolność artystyczna często kończy się tam, gdzie zaczynają się regulaminy platform.

Ale nie zamierzałam się poddać. Zamiast szukać drogi na skróty, zaczęłam szukać rozwiązań. Testować platformy, pytać, konsultować się. Wiedziałam, że jeśli chcę, żeby ten magazyn powstał dokładnie tak, jak chcę muszę nauczyć się tego świata od środka.

Zamiast się zniechęcić, potraktowałam to jak kolejną lekcję. I może dlatego ten projekt jest dla mnie tak ważny bo nie był łatwy, bo wymagał uporu i odwagi, nie tylko przed obiektywem, ale i przed regulaminami, które czasem bardziej obnażają, niż samo zdjęcie.

Walka z marginesami, QR kodami, formatami i PDF-ami

Nikt mi nie powiedział, że jednym z największych wyzwań nie będzie ani zdjęcie, ani tekst, ani odwaga… tylko technikalia. To był świat, w którym wszystko mogło się posypać przez jeden milimetr. Marginesy, spady, rozdzielczość, profile kolorów coś, co dla większości ludzi jest kompletnie niewidoczne, dla mnie stało się źródłem niekończącej się frustracji.

Na początku myślałam, że wystarczy Canva. Wrzucę zdjęcia, poukładam, dodam teksty i gotowe. Szybko się okazało, że nie. Że margines bezpieczeństwa to nie opcjonalny pasek, tylko coś, co decyduje o tym, czy tekst nie zniknie na brzegu strony. Że to, co pięknie wygląda na ekranie, w druku może się przesunąć, rozciągnąć albo rozmazać. Że plik PDF musi być w odpowiednim formacie, z odpowiednimi oznaczeniami inaczej drukarnia go zwyczajnie odrzuci.

Potem przyszły QR kody. Proste? W teorii. W praktyce trzeba było znaleźć miejsce, gdzie się zmieszczą, nie popsują kompozycji, będą dobrze widoczne, ale nie zdominują strony. Musiały być czytelne, odpowiednio dużej rozdzielczości, z odpowiednim kontrastem. Testowałam je tyle razy, że śniły mi się po nocach, aż w końcu wstawiłam tylko jeden na drugiej stronie magazynu.

W międzyczasie przewinęło się kilka programów: Canva, LibreOffice Draw, Affinity Publisher. Każdy miał swoje plusy i ograniczenia, każdy wymagał ode mnie nauczenia się nowych rzeczy. Nie zliczę, ile razy poprawiałam, eksportowałam i zaczynałam od nowa. Ilekroć myślałam, że to już koniec, pojawiało się coś, co wymagało korekty.

Zrozumiałam, że tworzenie magazynu to nie tylko kreatywność, ale też cierpliwość i pokora wobec rzeczy, które wydają się technicznymi szczegółami. To właśnie one decydowały o tym, czy całość będzie wyglądała profesjonalnie, czy jak chaotyczna zbieranina.

I tak dziś wiem, że warto było wgryźć się w te wszystkie detale. Bo to właśnie one sprawiły, że w końcu trzymałam w rękach coś, co wyglądało dokładnie tak, jak chciałam.

Kod QR, który po prostu musiał działać

Z tym kodem było trochę jak z testem cierpliwości. Wydawało się, że to banał, generujesz, wstawiasz, drukujesz, działa. Ale szybko okazało się, że jeśli coś ma być oczywiste dla odbiorcy, to dla mnie musi być perfekcyjnie dopracowane.

Chciałam, żeby wyglądał estetycznie. Żeby nie był zwykłą czarno-białą naklejką wrzuconą na siłę, tylko naturalną częścią projektu. Żeby pasował do klimatu magazynu, nie psuł zdjęć, nie rozpraszał. I żeby działał zawsze niezależnie od tego, czy ktoś zeskanuje go telefonem w świetle dnia, czy w półmroku sypialni.

Ale co ważne... nie chciałam, żeby pojawiał się na każdej stronie, bo bałam się, że odbierze całości klimat i subtelność. Dlatego zdecydowałam, że znajdzie się tylko na drugiej stronie magazynu. To miał być jedyny punkt dostępu do mojego zamkniętego świata... miejsce, które czytelnik zauważy, ale które nie zdominuje całego projektu.

Przygotowywałam kod w różnych wersjach, z ramką, bez ramki, na jasnym tle, na ciemnym, testowałam rozmiary, ustawienie, kontrast. Drukowałam próbki na domowej drukarce, sprawdzałam, czy działa. Bywało, że zadziałał od razu, a innym razem nie... Potrafiłam pół wieczoru przesuwać go o kilka milimetrów, żeby mieć pewność, że nie zniknie po przycięciu papieru.

W końcu uznałam, że jeśli coś ma działać naprawdę dobrze, nie mogę zostawić tego przypadkowi. Pod kodem dodałam też swój adres e-mail na wypadek, gdyby komuś coś nie zadziałało albo pojawił się problem z dostępem. Chciałam, żeby każda osoba, która sięgnie po mój magazyn, czuła się zaopiekowana.

Ten kod był dla mnie czymś więcej niż linkiem. Był jak klucz do świata, którego nie znajdzie się nigdzie indziej. Do galerii, filmów i treści dostępnych tylko dla tych, którzy naprawdę sięgnęli po ten papierowy kawałek mnie.

Dziś, kiedy patrzę na drugą stronę swojego magazynu, wiem, że ten mały czarno-biały wzorek był jednym z największych wyzwań i jedną z rzeczy, z których jestem najbardziej dumna. Bo nauczył mnie czegoś, czego nie uczy żaden kurs: liczy się każdy detal.

Czy mój hosting pozwoli mi publikować takie treści?

Wydawało mi się, że skoro płacę za swoją stronę, to mogę na niej publikować, co chcę. Przecież to nie social media, nie marketplace z masą ograniczeń. To moja przestrzeń, moje miejsce w sieci. A jednak… od samego początku coś mnie tknęło, żeby to sprawdzić. I dobrze, bo rzeczywistość szybko pokazała, że nawet na własnej stronie nie wszystko jest takie oczywiste.

Przekopałam regulaminy, polityki treści, sekcje pomocy. Szukałam odpowiedzi na pytanie, którego w sumie nigdy wcześniej sobie nie zadawałam, czy mogę legalnie publikować na swojej stronie zdjęcia z nagością?

Odpowiedź? To zależy.
Od tego, jak definiujesz „odważne treści”.
Od tego, jak definiuje je platforma hostingowa.
I od tego, jak oceni to człowiek, który akurat będzie weryfikował stronę, jeśli coś wzbudzi podejrzenia.

Zaczęłam więc działać ostrożnie. Chciałam mieć pewność, że nie łamię żadnych zasad, ale nie zamierzałam zamykać się w schematach. Dlatego zdecydowałam, że stworzę na stronie specjalną sekcję, ukrytą, dostępną tylko dla osób, które faktycznie kupiły mój magazyn i zeskanowały kod QR. Bez zbędnych polityk prywatności, bez regulaminów, bez formalnych dostępów. Tylko hasło, które zna wyłącznie czytelnik mojego magazynu.

To był mój sposób, żeby zadbać o prywatność i jednocześnie zachować intymność tego, co stworzyłam. Dać coś wyjątkowego tym, którzy faktycznie sięgnęli po mój projekt, bez niepotrzebnego komplikowania dostępu czy formalności.

To była lekcja, której się nie spodziewałam. Że nawet mając własną stronę, nie jesteś do końca wolna. Że musisz znać zasady, wiedzieć, jak się poruszać w świecie online, gdzie prywatność, prawo i bezpieczeństwo są tak samo ważne, jak estetyka i treść.

Ale wbrew temu, co mogłoby się wydawać, nie odebrało mi to pewności siebie. Wręcz przeciwni świadomość, że robię wszystko na własnych zasadach, dała mi spokój. I poczucie, że naprawdę mam nad tym kontrolę.

Czy naprawdę chcę się pokazać bez cenzury?

To pytanie nie dotyczyło tylko zdjęć. Wbrew pozorom, nie chodziło o to, czy ktoś zobaczy moje ciało. Chodziło o coś znacznie bardziej osobistego... o to, czy jestem gotowa pokazać się jako autorka, jako kobieta, jako ktoś, kto nie chowa się za bezpiecznym dystansem internetu.

W sieci wiele rzeczy dzieje się na chwilę. Zdjęcie przewija się, znika. Posty można edytować, usunąć, schować. Tutaj miało być inaczej. Magazyn był dla mnie czymś, czego nie da się cofnąć... prawdziwym, fizycznym śladem, który trafi w czyjeś ręce.

I właśnie wtedy zaczęły się prawdziwe rozterki.
Bo czym innym jest pokazać się na zdjęciu w sieci, a czym innym zamknąć to zdjęcie na papierze, podpisać się pod nim i wysłać je komuś do ręki. Czym innym jest napisać kilka słów pod postem, a czym innym włożyć swoje teksty do drukowanego magazynu i mieć świadomość, że zostaną z kimś na dłużej.

W pewnym momencie poczułam się… naga. Choć nie chodziło o ciało. To była nagość emocji, odsłonięcie swojej historii, swoich słów, tego, jak myślę i co chcę pokazać światu. To była najtrudniejsza forma szczerości, bo nie można się z niej wycofać, nie można jej poprawić jednym kliknięciem.

Ale właśnie w tym tkwiła siła tego projektu. W decyzji, żeby przestać się chować za dystansem, za pozą, za tym, co bezpieczne. Odwaga nie polegała na tym, żeby pokazać jak najwięcej, tylko żeby nie udawać.

Nie chciałam być kolejnym produktem, kolejną nazwą bez historii. Chciałam być sobą. I wiedziałam, że tylko wtedy ten magazyn będzie miał sens.

Czy moje słowa mają sens?

To była zupełnie inna wątpliwość niż te, które dotyczyły zdjęć czy wyglądu magazynu.
Bo o ile wiedziałam, że potrafię stanąć przed obiektywem, o tyle nie byłam pewna, czy umiem tak samo dobrze stanąć przed czyimś wzrokiem w słowie.

W sieci łatwo rzucić jedno zdanie, dodać emotkę, dorzucić kilka haseł, które się klikają. Ale tutaj… miałam przestrzeń, którą mogłam wypełnić czymś więcej niż podpisem pod zdjęciem. Mogłam coś powiedzieć. Ale co? Czy moje słowa będą miały sens? Czy ktoś je w ogóle przeczyta? Czy nie będą zbędnym dodatkiem?

Od początku wiedziałam, że nie chcę pisać na siłę. Nie chciałam frazesów o kobiecości, nie chciałam zbędnych opisów, które nie mają ze mną nic wspólnego. Chciałam, żeby moje słowa były tak samo prawdziwe jak zdjęcia... osobiste, czasem może zwyczajne, ale szczere.

I to właśnie okazało się najtrudniejsze. Bo nie pisałam przecież o sobie dla siebie. Pisałam dla kogoś. Dla osoby, która sięgnie po ten magazyn, nie znając mnie osobiście, nie znając moich historii. I może, jeśli dobrze dobiorę słowa zobaczy w nich coś swojego.

Był moment, kiedy myślałam, żeby z tego zrezygnować. Napisać tylko krótkie opisy, daty, miejsca. Zostawić zdjęcia same sobie, nie komplikować. Ale przypomniałam sobie, dlaczego zaczęłam ten projekt. To miała być moja historia. Nie tylko w obrazie, ale też w słowie.

I dlatego pod każdym zdjęciem pojawiło się kilka zdań... czasem wspomnienie, czasem opis chwili, czasem coś między wierszami. Nie zawsze idealne. Ale prawdziwe.

Nie wiem, czy te teksty będą dla kogoś ważne. Wiem, że są moje. A dla mnie to znaczy więcej niż jakiekolwiek modne hasło.

Czy to w ogóle legalne?

Na początku brzmiało to trochę absurdalnie. Przecież nie robiłam nic niezgodnego z prawem. Zdjęcia były moje, treści moje, projekt mój. Ale im bardziej wchodziłam w temat wydawnictw, regulaminów i polityki platform, tym bardziej zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie wchodzę na pole minowe, którego wcześniej nie widziałam.

Przeglądałam regulaminy Peecho, Blurb, BookBaby, a potem strony drukarni, polityki prywatności, zasady dystrybucji. I z każdą kolejną stroną odkrywałam, że świat wydawniczy pełen jest zapisów, które niby są oczywiste, a jednak potrafią wywołać niepokój. Czego nie wolno? Co jest „treścią nieakceptowalną”? Gdzie kończy się „sztuka”, a zaczyna coś, co ktoś może uznać za naruszenie prawa lub zasad platformy?

Z jednej strony wiedziałam, że moje zdjęcia w magazynie nie są pornografią, nie łamią zasad, nie przekraczają granic. Z drugiej miałam świadomość, że wystarczy jedna czyjaś interpretacja, jedna skarga, jeden błąd w regulaminie, żeby całe moje wydawnictwo zniknęło albo żeby ktoś zablokował moją stronę.

Nie chciałam ryzykować. Zaczęłam czytać dokładniej. Pytać. Sprawdzać. Analizować. Upewniałam się, że wszystko, co robię, jest zgodne z prawem, z zasadami platform, z polityką prywatności. Bo nie chciałam, żeby ten projekt zakończył się nie dlatego, że nie był dobry ale, dlatego, że coś przeoczyłam.

Ten etap nauczył mnie czegoś ważnego.
Że sztuka i biznes to dwie różne rzeczy.
Że w dzisiejszym świecie, żeby być wolnym twórcą, musisz też być świadomym przedsiębiorcą.
I że jeśli naprawdę chcesz coś zrobić po swojemu musisz znać zasady gry lepiej niż ci, którzy tylko komentują z boku.

Co jeśli się nie sprzeda?

To pytanie chyba zna każdy, kto kiedykolwiek stworzył coś swojego i postanowił pokazać to światu. Nawet jeśli powtarzasz sobie, że robisz to dla siebie, gdzieś z tyłu głowy pojawia się ten głos: „A jeśli nikt tego nie kupi? A jeśli nikomu się nie spodoba? A jeśli to wszystko było tylko stratą czasu i pieniędzy?”

Nie chodziło mi tylko o zarobek. Nie o to, żeby sprzedać określoną liczbę egzemplarzy. Bardziej o to, czy ten magazyn znajdzie swojego odbiorcę. Czy ktokolwiek sięgnie po niego, otworzy go i zostanie z nim choć na chwilę. Czy poczuje emocje, które włożyłam w każde zdjęcie i każde słowo.

Był moment, kiedy pomyślałam: może nie powinnam w ogóle próbować. Może to zbyt ryzykowne. Może lepiej schować ten projekt do szuflady i nigdy nie dowiedzieć się, jak by to było. Bo przecież jeśli nie spróbuję, to nie muszę się bać porażki.

Ale wtedy zadałam sobie inne pytanie, a co jeśli właśnie dlatego warto? Co, jeśli nie chodzi o wynik, ale o sam fakt, że się odważyłam?

Nie wiem, czy kiedykolwiek przestanę się tego bać. Ale wiem, że nie chcę, żeby strach przed brakiem sprzedaży decydował o tym, czy w ogóle coś tworzę. I że nawet jeśli ten magazyn nie stał się bestsellerem, dla mnie jest czymś znacznie ważniejszym... dowodem, że potrafię postawić wszystko na coś, w co wierzę.

Czy na pewno wybrałam te właściwe zdjęcia?

Z tego wszystkiego to było jedno z najbardziej osobistych i najtrudniejszych wyborów. Bo zdjęć miałam setki. Każde z nich zrobione z jakiejś okazji, w jakimś momencie, z jakimś nastrojem. I każde w tamtej chwili wydawało mi się ważne.

Ale kiedy przyszło do selekcji, zaczęło się prawdziwe wyzwanie. Jak wybrać te, które naprawdę coś znaczą? Te, które nie są tylko ładnym obrazkiem, ale niosą ze sobą emocje? Te, które będą do siebie pasować, tworząc spójną całość, a nie przypadkową zbieraninę?

Nie było łatwo. Z każdą kolejną selekcją odkrywałam, jak wiele zdjęć podoba mi się tylko „na teraz”, bo było modne, bo pasowało do social mediów, bo dobrze się klikało. Ale czy to były zdjęcia, które chciałam mieć w swoim magazynie? Zdjęcia, które chciałam wysłać ludziom, które miały reprezentować mnie?

Wybierałam, odrzucałam, wracałam. Potrafiłam godzinami patrzeć na jedno zdjęcie, zmieniać zdanie pięć razy, odkładać je, żeby po dwóch dniach znów do niego wrócić. Raz kierowałam się emocjami, raz estetyką, raz historią, która za nim stała. I ciągle miałam wrażenie, że to za mało. Że zawsze coś można było wybrać lepiej.

Ale w pewnym momencie musiałam powiedzieć sobie stop. Uświadomić sobie, że nie szukam perfekcji, tylko prawdy. Że nie robię katalogu mody ani reklamówki tylko opowiadam historię. I że jeśli coś mnie porusza, to może właśnie dlatego powinno się tu znaleźć.

Dziś, kiedy patrzę na te 150 zdjęć, wiem, że to była jedna z najlepszych decyzji. Że nie są idealne. Ale są moje. I są dokładnie takie, jakie chciałam, żeby były.

Ponad 120 godzin pracy i nauki

Patrząc na gotowy magazyn, można odnieść wrażenie, że to po prostu zbiór zdjęć i tekstów zamkniętych na papierze. Ale za każdą stroną kryje się coś, czego nie widać godziny pracy, testów, poprawek i uczenia się rzeczy, o których jeszcze kilka miesięcy wcześniej nie miałam pojęcia.

Nie zliczę, ile razy zaczynałam od nowa. Ile razy poprawiałam układ strony, przesuwałam zdjęcia o milimetry, zmieniałam teksty, bo coś jednak nie brzmiało tak, jak chciałam. Każda poprawka to była decyzja czasem techniczna, czasem emocjonalna.

Ale największym wyzwaniem było chyba nauczenie się tego wszystkiego od podstaw. Praca z Canva, z LibreOffice, z Affinity, ogarnianie formatów druku, przygotowywanie plików PDF, rozdzielczości, spadów, zasad layoutu. Do tego dochodziło czytanie regulaminów, polityk, konsultowanie się, szukanie odpowiedzi na pytania, których nigdy wcześniej sobie nie zadawałam.

Nie było osoby, która powiedziałaby mi krok po kroku, jak to zrobić. Nie miałam gotowej instrukcji ani przewodnika. Byłam ja, internet i masa prób oraz błędów.

Ponad sto dwadzieścia godzin pracy rozłożonych na dni i wieczory. Czas, który pożerały detale, technikalia i decyzje, które mogły się wydawać nieistotne, ale finalnie to one stworzyły cały efekt.

I chociaż były momenty, kiedy miałam ochotę wszystko rzucić, wiem jedno było warto. Bo ten czas nauczył mnie więcej, niż jakikolwiek kurs czy poradnik. Nauczył mnie cierpliwości, uporu i tego, że jeśli naprawdę czegoś chcesz, znajdziesz sposób, żeby to zrobić.

Dlaczego to wszystko było tego warte?

Kiedy trzymasz w rękach gotowy magazyn, widzisz tylko efekt. Okładkę, zdjęcia, słowa, które składają się w całość. Nie widzisz godzin pracy, momentów zwątpienia, chwil, kiedy miałam ochotę wszystko wyrzucić i zacząć od nowa. Nie widzisz tych wszystkich nieprzespanych nocy, otwartych zakładek z poradnikami, testowych wydruków i powtarzających się w głowie pytań: „Czy to się komuś spodoba? Czy to w ogóle ma sens?”

Ale właśnie dzięki temu ten magazyn stał się dla mnie czymś znacznie większym niż tylko projektem. Stał się dowodem, że potrafię zacząć, nie wiedząc nic i doprowadzić coś do końca. Że mogę się nauczyć rzeczy, które wcześniej wydawały mi się nieosiągalne. Że strach przed porażką nie musi być hamulcem, tylko motywacją.

Czy było warto?
Tak. Dla każdej wiadomości, którą od Was dostałam. Dla każdego spojrzenia na własną pracę z dumą. Dla świadomości, że za tym wszystkim stoi nie tylko zdjęcie czy tekst, ale też odwaga, upór i prawdziwa historia.

To nie jest opowieść o sukcesie z happy endem. To opowieść o procesie, o dojrzewaniu do decyzji, o pokonywaniu własnych granic.
I właśnie dlatego wiem, że to dopiero początek.

Dziękuję Ci, że czytasz tak uważnie i dotarłeś do tego momentu to już dla mnie duże wyróżnienie bo droga do tworzenia czasopisma była trudna… dlatego jeśli klikniesz w kropkę na końcu tego zdania, czeka Cię niespodzianka, kliknij w tą kropkę wróć i czytaj dalej.

Na koniec…

Wiem, że ten magazyn nie jest tani.
I wiem też, że w czasach, gdy wszystko można mieć na kliknięcie, papierowa publikacja może wydawać się luksusem albo niepotrzebnym wydatkiem. Ale jeśli przeczytałeś tę historię od środka, to znaczy, że szukasz czegoś więcej niż zwykłej galerii w sieci.

Chcę Ci powiedzieć wprost prawie połowa ceny tego magazynu to realne koszty produkcji na zamówienie: druku, oprawy, przygotowania i wysyłki. To nie jest masowy nakład. To coś, co powstaje specjalnie dla Ciebie. I nie cała kwota nie trafia do mojej kieszeni.

Mogłabym zrobić cienki magazyn, z 20 stronami i kilkunastoma zdjęciami. Wtedy byłby tańszy. Ale wiedziałam, że nie po to go tworzę. Chciałam w nim zmieścić wszystko, co dla mnie ważne dlatego znajdziesz w nim aż 150 zdjęć na 92 stronach.

Dziękuję, że jesteś, że czytasz, że patrzysz.